„Po raz czwarty w ciągu tych czterech stanęli wobec problemu, jaki prezent urodzinowy zawieźć młodemu człowiekowi, nieuleczalnie choremu psychicznie. Nie miał żadnych pragnień. Wytworzone ręką człowieka przedmioty były dla niego albo ulami pełnymi zła, wibrującymi złowrogą aktywnością, dostrzegalną tylko dla niego, albo też przedmiotami zbytku, które nie były na nic przydatne w jego abstrakcyjnym świecie. Po wyeliminowaniu wielu przedmiotów, które mogłyby zdenerwować go lub przerazić (np. wszelkie gadgety stanowiły tabu), rodzice wybrali smakowity i niewinny drobiazg: koszyk pełen galaretek owocowych w dziesięciu małych słoiczkach.”
(Vladimir Nabokov, opow. „Znaki i symbole”, 1948, tłum. Teresa Truszkowska, „Opowiadania”, WL 1988)
To sam początek opowiadania. Dalej jest coraz smutniej, aż do samego końca. Nie lubię Nabokova, mimo że jest pisarzem dobrym, nawet genialnym. Odpycha mnie jego chłodny i uszczegółowiony sposób narracji. Wprowadza w światy, których nie ma się ochoty zapamiętywać, nie mówiąc już o chęci powrotu do nich.
