„Ostatnia wieczerza” z 1886 roku – namalowana przez Fritza von Uhde (1848-1911). Wieczerza bardziej współczesna, a nawet jeden z mężczyzn przypomina osobę malarza. Może tylko porozmawiają o czymś ważnym i pójdą do normalnego życia, może nic złego się nie stanie… Za parę dni Chrystus odwiedzi rodzinę na czasie posiłku, co widać na dwóch kolejnych obrazach. Malarstwo nowotestamentowe spotyka XIX-wieczny świat zwykłych ludzi, takich jakimi byli apostołowie.
„The Last Supper” (1886) – Fritz von Uhde / „Ostatnia wieczerza”„The Mealtime Prayer”/”Grace before the Meal” (1885) – Fritz von Uhde / „Modlitwa przed posiłkiem”„Christ with a Farm Family” (ca. 1887–88) – Fritz von Uhde / „Chrystus z rodziną”
*** Miłych i spokojnych Świąt Wielkanocnych!
Przygotowuję trzy zaległe wpisy, mi.in. o tematyce literackiej. Liczę, że niedługo znajdą się na blogu.
„Dziad i baba” J. I. Kraszewskiego, z 1838 roku. Wiersz, wierszyk, niby-ludowa opowiastka, pół-legenda. Jednocześnie przykład dzieła literackiego, którego się dokładnie nie pamięta i nie wiadomo skąd zna – autor też niepamiętany. Przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Zdaje się, że jeszcze niemało tego rodzaju rzeczy czeka na odkopanie, na wydobycie z książek, internetu i z „krzyżówki” niewyraźnych wspomnień.
Swoją drogą, na Wikiźródłach znaleźć można mnóstwo mniej znanych utworów ze wspaniałej przeszłości naszej literatury, w tym z okresu ważnego dla kształtowania się współczesnego języka polskiego, czyli z wieku XIX i z początków wieku XX (Prus, Reymont, Orzeszkowa, Sienkiewicz, Konopnicka, Kraszewski i inni mniej znani, których teraz można poczytać, np. Władysław Orkan).
„Wiersz jest jedynym utworem poetyckim tego autora, który cieszył się popularnością i nie został zapomniany. Inne wiersze tego autora, w przeciwieństwie do prozy, nie miały powodzenia wśród czytelników.” /wikipedia/
Józef Ignacy Kraszewski – „Dziad i baba” (1838)
Był sobie dziad i baba,
bardzo starzy oboje.
Ona kaszląca, słaba,
on skurczony we dwoje.
Mieli chatkę maleńką,
tak starą jak oni.
Jedno miała okienko
i jeden był wchód do niej.
Żyli bardzo szczęśliwie,
spokojnie jak w niebie.
Czemu ja się nie dziwię,
bo przywykli do siebie.
Tylko smutno im było,
że umierać musieli,
że się kiedyś mogiłą
długie życie rozdzieli.
I modlili się szczerze,
aby Bożym rozkazem,
kiedy śmierć ich zabierze
brała oboje razem.
„Razem! to być nie może,
ktoś choć chwilą wprzód skona”
„Byle nie ty nieboże”,
„Byle tylko nie ona”.
„Wprzód umrę – woła baba –
jestem starsza od ciebie,
co chwila bardziej słaba,
zapłaczesz na pogrzebie”.
„Ja wprzódy, moja miła,
ja kaszlę bez ustanku
i zimna mnie mogiła
przykryje lada ranku”.
„Mnie wprzódy” „Mnie, kochanie”.
„Mnie mówię” „Dość że już tego,
dla ciebie płacz zostanie”.
„A tobie nic? Dlaczego?”
I tak dalej i dalej,
jak zaczęli się kłócić,
tak się z miejsca porwali,
chatkę chcieli porzucić.
Aż do drzwi
„puk” powoli.
„Kto tam?”
„Otwórzcie proszę,
posłuszna waszej woli,
śmierć jestem – skon przynoszę”.
„Idź babo drzwi otworzyć!”
„Ot to: idź sam, ja słaba,
ja pójdę się położyć”,
odpowiedziała baba.
„Fi! śmierć na słocie stoi
i czeka tam nieboga”,
„Idź otwórz z łaski swojej”,
„Ty otwórz moja droga”
Baba za piecem z cicha
kryjówki sobie szuka,
dziad pod ławę się wpycha,
a śmierć stoi i puka.
I byłaby lat dwieście
pode drzwiami tam stała,
lecz znudzona nareszcie
kominem wleźć musiała.
Autor ilustracji: Piotr Stachiewicz (1858-1938) / źródło